Przygotowania do startu.
Jacek z małym śpiochem, którego mieliśmy odstawić do przedszkola.
Chłodna i pochmurna droga na prom.
Widać Sycylie
Już na promie.
Chan kronikarz
Zbliżająca się wyspa
Taorimne można zwiedzać z kolejki
Sesja z dymiącą Etną w tle….
I teatr antyczny- chwała Taorminy.
Z teatrem w tle
Nowa Lancia. Lansiarz- Lanciarz.
Gorąco daje się we znaki
Wspinamy się do teatru.
Fotografuję fotografującego
Zmieniamy się w skwarki.
Chan w wyjątkowo dobrym humorze
Zapowiadam, że jeszcze chwila na słońcu i będę płakać, a żyły na nogach mi pękną.
Po zwiedzaniu rozjeżdżamy się w przeciwne strony. Mkniemy do mruczącej góry.
Kemping okazuje się być… Jeszcze przed sezonem, no i przede wszystkim cały zasypany czarnym piacho-pyłem wulkanicznym. Ciężko będzie rozbić namiot, żeby się nie pobrudzić. Decydujemy się na domek zrobiony częściowo z campera. Śmierdzi stęchlizną koszmarnie, ale przynajmniej jest kuchenka itd. No i uda nam się uniknąć spania w tym pyle.
Podłoże, które skusiło nas do wzięcia domku
Przepięknie pachnący grzybem domek Ale nie narzekajmy, bo przynajmniej nie było pyłu
Zanim zaśniemy próbujemy ściągnąć z mega wysokich pinii dwa młode koty- drą się wniebogłosy, a moje kociarstwo nie pozwoli mi spać spokojnie, jeśli koty będą wzywać pomocy.
Jeden na szczęście spada sam… I śpi w domku między mną a Chanem. Cóż- Chanie, wiesz, że koty to moja pasja.
Rano sąsiadka strąca drugiego rzucając w niego równie mega dużą piniową szyszką. Przed odjazdem robie im mnóstwo zdjęć. No, bo ja mówię- to na pewno bogowie Etny- a raczej- dwie Małe Mruczące Etny.
Ja z Małą Mruczącą Etną przed snem.
Mrucząca Etna o poranku.
Czarna jak sadza druga Etna.
Oraz Etna świecąca oczami.
Im bliżej wulkanu tym kosmiczniej. Trochę marsowo, trochę księżycowo, trochę jak na stadionie żużlowym.
Wyjazd na szczyt kosztuje 65 euro od osoby. Ale warto…
Co tu dużo pisać. Zdjęcia powiedzą same za siebie…
Kolejka, która wywiozła nas pod szczyt.
Baza, z której rusza kolejka widziana z góry
Czekamy na start pancernym samochodem. Orczyk w tle. Widać można i na nartach zjechać z Etny jak leży śnieg
Jedziemy.
Schronisko, które do niedawna- nie pamiętam czy do 2001 czy 2006 roku funkcjonowało na szczycie. Jedna z erupcji w tych latach je zasypała.
Najgłupszą rzeczą jaką można tam zrobić to wybrać się na eksploracje Etny w sandałach- my na szczęście w moto buciorach, ale były i pańcie w klapeczkach...
Rzut oka na chmury
Główny krater w chmurze.
Z mikrokraterem w tle
Chan z racji cool-wear i krótkiego rękawka z chęcią stał w ciepłych wyziewach, które unosiły się z tej dziury
Krajobraz księżycowy.
Jeden z większych kraterów letalnych.
Siarkowo, ceglasto, żużlowy pryszcz ziemi
Ale nawet tu są kolory...
Chan rzuca kamieniem. Było ryzyko, że przerwie czop wulkaniczny na kraterze i rozpocznie erupcje...
Pumeks.
Spacer na krawędzi: http://www.youtube.com/watch?v=m7QFn-5Eunk
Ach... Pięknie.....
Kolejny krater. Kratery letalne, to takie, które tworzą się i po jednorazowej erupcji już nigdy więcej nie wybuchają.
Schodzimy po zboczu krateru. Kurzyło się masakrycznie, żeby nie kurzyć na siebie nawzajem musieliśmy trzymać dystans co najmniej 20 metrów Z resztą jest i filmik Polecam, gram w nim główną rolę
http://www.youtube.com/watch?v=I9eJ_i1FZUA
Dźwigam coś, co wygląda na bardzo ciężkie, a w rzeczywistości wcale aż takie nie jest. W skrócie- pumeks
Jak na księżycu.
Chan co się buja na kawałku lawy.
Chan miał MadMaxowską wizję ...
Taaaaakim duuuuużym się jedzie!
Już na dole, pamiątkowe przyklejanie naklejek
Trampki, tufy i tufity
Kosmita
Żeby nie było potem, że był tam tylko motor...
Powrót. Tytanic..
I tu dochodzimy do najbardziej stresującego momentu podróży- psuje się wiatrak, przestaje chłodzić. Temperatura silnika sięga 120 stopni, co jak wiadomo bardzo zagraża silnikowi... Wiatrak się stopił, bo- jak doszliśmy z Chanem do wspólnego wniosku- z gorąca poluzowała się guma osłaniająca- właściwie nie wiadomo co i zablokowała wiatrak. Silniczek pracował, wiatrak się nie kręcił, a śruba wytapiała plastik. Wytopiła, wiatrak się przesunął, przytopił i zaczęła go z kolei hamować jego własna osłona. Zrobiło się gorąco- Trampiszonowi, nam i w ogóle.
Chan dobierający się do wiatraka w Jackowym garażu....
Następny dzień to niedziela i msza w kaplicy(?) portowej zrobionej w kontenerze. Msza po włosku, z Chanem czytamy co trzeba po polsku dla tamtejszej Polonii. Umawiamy się też z nimi na popołudnie. Hmm… Tak przemili i sympatyczni ludzie, że właściwie nie chce nam się stamtąd wyjeżdżać.
Tak swoją drogą dzięki wiatrakowi na szybki wyjazd się nie zanosi. Wiemy, że będzie terminowa obsuwa. Pytanie, ile??
W poniedziałek Jacek dzwoni po sklepach i serwisach za wiatrakiem. Co słyszymy? 3 do 6 dni zanim sprowadzą. Paranoja.
Chłopaki jednak się nie poddają i podczas, gdy ja niemal klepie zdrowaśki o naprawę, Paolo naprawia. Chwała mu za to
Wieczorem Bogusia i Łukasz zabierają nas do Tropei. Miasteczko typowo turystyczne, przepiękne. Pokazują nam co warto zobaczyć, jemy przepyszne lody i wracamy. Namawiają nas na pozostanie jeden dzień dłużej. Decydujemy się na to. Wiatrak tak nas zestresował, że teraz należy nam się co najmniej dzień odpoczynku. Dla zdrowia
Miasteczko bardzo turystyczne- Tropea.
Chwała Tropei- zameczek na cypelku