"Zro­zumieli, że ideal­ny świat jest podróżą, nie miejscem. " T. Pratchett

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

NASZE WIELKIE WŁOSKIE WAKACJE cz. I

 Pochmurna niedziela trochę nie zachęca do startu. Ale w końcu urlop trwa już 3 dni- ileż jeszcze można go marnotrawić?
Z błogosławieństwem, ciepło ubrani, w końcu ruszamy.
Chan nawet w szmatach przeciwdeszczowych, bo chmury ciągle grożą deszczem...
Jedziemy, zgodnie z planem wolimy zrobić większy dystans Polską, niż naszą nie-całkiem ukochaną Słowacją. Z resztą znamy i lubimy krajową dwudziestkę ósemkę. Właśnie między innymi po to, żeby nie powtarzać żadnego fragmentu trasy, omijamy Barwinek.
Tędy planujemy wrócić.
10 km przed granicą pierwszy postój. Napoje energetyczne idą w użycie, bo ciśnienie tak niskie, tak nas sen łamie, że aż strach jechać. Jeszcze przed postojem drzemie sobie jednym okiem- jako pasażerowi niby mi łatwiej. Ale czy ja wiem? Kierowca przynajmniej coś robi, a ja to tak tylko sobie siedzę, patrzę i przysypiam.
W związku z tym na postoju planujemy uciąć sobie małą drzemkę, ale jakoś się nam to nie udaje. Ostatnia stacja benzynowa pod granicą polsko-słowacką okazuje się być dość uczęszczanym miejscem. „Benzynowy” hot-dog, chwila na przymknięcie oczu, żeby przynajmniej przestały tak natarczywie piec.
Nadchodzi chmura i pierwsze krople deszczu. Smsy jakie dostaje na temat prognozy nie zachwycają. Z tego co wiemy, front zawisł akurat nad całym początkiem naszej trasy, co gorsze sięga niemal do Rzymu.
Ale trzyma nas myśl, że tak czy inaczej będziemy posuwać się na południe czyli chyba będzie tylko lepiej....
Pojedyncze krople deszczu trzymają się nas już od tej pory. Pierwsza większa chmura pojawia się na horyzoncie, dwie minuty przed początkiem ulewy zatrzymujemy się narzucić na siebie antydeszczówki. Prawie udaje się nam nie zmoknąć, choć startujemy już w trakcie ulewy.
Pocieszamy się, że może tylko tutaj taka lipa. Dlatego jedziemy dalej bez większych przerw. No i dlatego, że w planie nocleg między Bratysławą a Wiedniem, także jeszcze minimum cała Słowacja przed nami...
Wskakujemy na autostradę i kilometry w końcu zaczynają jakoś mijać. Nudno, ale szybko.
Zjazd z autostrady w celu obejrzenia napisu wyrytego na skale przez Rzymian okazuje się bezsensowny, bo żadnego napisu w okolicy zamku Trenczyn nie możemy znaleźć, a i nie ma gdzie motoru zostawić, bo wszędzie to zakazy wjazdu, to jakieś opłaty. Rezygnujemy, wskakujemy z powrotem na naszą trasę.
Nadal nudne kilometry. Bez większych przygód, bo Chan w deszczu i po deszczu jeździ ostrożnie, mijamy Bratysławę i Dunaj.
Zaraz za „pięknym, modrym Dunajem” robi się dużo zimniej. Sesja fotograficzna pod tablicą Osterreich- bo jesteśmy tu po raz pierwszy ;)

Wiatr próbuje urwać mi głowę, w związku z czym szybciutko dosiadamy rumaka i lecimy dalej. Zaczynamy szukać noclegu, bo coraz chłodniej, głodniej i ciemniej. Wybór pada na park pod małym kościółkiem w Hainburgu. Kościół ładny, cmentarz zadbany, trawa równiuteńka, bo.. „porządek musi być” ;)




 Pierwsza wściekłość na temat kuchenki, która nie działa tak jak powinna i wodę na herbatę gotuje zamiast dwie to dwadzieścia minut.
 Rozbijamy się w deszczu, jemy, pijemy i wskakujemy do namiotu, bo nie ma co robić. Miejsce, które wybraliśmy okazuje się być miejscem schadzek tutejszej młodzieży. Przyjeżdżają, odjeżdżają, ale nie zaczepiają, także ok. Rano szybka pobudka dzięki kościelnym dzwonom, śniadanko i start w dalszą drogę.
 Dziś czeka nas prawie cały dzień jazdy autostradą. Wiadomo, że to ciężkie -tak samo dla Chana jak i dla mnie. Zwłaszcza, że zanosi się na jazdę w deszczu. Kusząca myśl włączenia mp3 bierze górę i na chwilę zajmuje się Beirutem. Ale ten deszcz, zimno i dźwięk silnika trochę zagłuszają muzykę więc rezygnuje.
Chan smaruje łańcuch, bo już nam prawie cały smar zmyło, to nic, że ma dwie lewe rękawiczki…
 Nie chce się nam nawet zbytnio rozmawiać, a kask mi przecieka. Lipa. Mam ochotę się zwinąć w kulkę i zasnąć nie dopuszczając do siebie już ani kropelki deszczu.
Niestety wiadomo, że nic by to nie dało, a jeśli będziemy jechać, to kiedyś z tych chmur wyjedziemy. W końcu z autostrady dostrzegam zachmurzone szczyty... Zaczepiamy 30km Niemiec, potem znowu Austria i w końcu zwykła droga, z zakrętami!!! Ale co z takich fajnych winkli jak po deszczu i jedyne co nam zostaje to uważać. Jako, że przez chwilę nic na nas nie kapie wyciągam aparat i zachwycam się szczytami gór, które ledwo dostrzegam przez chmury... Woda w strumykach krystalicznie czyściuteńka, tak czysta, że aż zielona.... :)


 Fajnie móc na chwilę otworzyć szybkę w kasku i poczuć górskie powietrze.
Alpy bawią się z nami w chowanego- widać podnóża i szczyty, a pomiędzy tym znajduje się za każdym razem chmurzasto-pierzasto-kłębiasta nicość. Później nieco się przeciera i widać strumyki i wodospady spływające z samych szczytów...



 Postój na stacji benzynowej jest trochę pechowy dla moich spodni przeciwdeszczowych- okazuje się, że nie wytrzymują klęknięcia na ochraniaczach. Celofan jednak klei wszystko i po małym posiłku jedziemy dalej. Grossglocknera omijamy, bo i tak nic byśmy tam nie zobaczyli poza mgłą. Trudno, przyjedziemy tu innym razem.
Do granicy już niedaleko. Łudzę się, że wraz z napisem Italy spłynie na nas słońce.
Nadzieja matką głupich, mówią... Pierwsze zdjęcie z Włoch jak widać jest mocno zadeszczowione- nawet nie chce mi się ściągać kasku- mimo że przeciekł i tak jest w nim bardziej sucho niż na zewnątrz ;)

Ale nadal się nie zrażamy- choćby miało lać, aż do Rzymu, to przecież w końcu przestanie!
Pojawiają się pierwsze przypuszczenia Chana, że szczęścia ani pogody to ja na wyjazdach nie przynoszę... ;)
Wjeżdżamy do Włoch i..... nadal pada! Robi się to coraz bardziej niemożliwe i nieznośne. Gdy w końcu na chwilę wychodzi słońce i dostrzegamy szczyty Dolomitów napotykamy się na wielki korek, który ciągnie i ciągnie się, zdawałoby się, że w nieskończoność. Okazuje się, że w tunelu był wypadek.
 Odbijamy w bok i udaje nam się znaleźć bardzo przyjemne miejsce na kolejny nocleg. Tym razem rozbijamy się bez deszczu wpadającego nam za kołnierze kurtek. Miejsce odkryć archeologicznych, przy pierwszej stacji jakiejś ścieżki dydaktyczno-przyrodniczej w San Lorenzo di Sebato.



Kolacyjka, kuchenka nadal nie działa tak jak powinna, wbijamy się we wszystkie grubsze ciuchy, bo zanosi się na zimną noc i przeglądamy przewodnik, bo za niedługo pierwsze zwiedzanie- podtrzymanie krzywej wieży, a ja dodatkowo wymyślam Lukkę, gdzie „zachowały się w całości mury miejskie.” Jutro w planie La Spezia i pierwszy raz morze.
Mottem kolejnego dnia okazują się być „spacery z głową w chmurach”. Namiot zwijamy nim chmura nadciągnie i nas zmrozi. Nadal jest deszczowo. Ruszamy.



 Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy stosunkowo niewielki odcinek, ale za to trasą widokową. Piękna trasa, ale tylko dopóki świeci słońce. Mnóstwo zakrętów i przełęczy, ciągle las, las i kręte, wąskie uliczki wiodące nas po malutkich mieścinkach przycupniętych na szczytach gór.











Tak jak pisałam, dopóki świeciło słońce podobało mi się bardzo, ale w pewnym momencie zaczyna kropić- myślę sobie, że już chyba do końca podróży tak będzie. Może po prostu trafiliśmy na wyjątkowo deszczowy włoski czerwiec? Skoro były trzęsienia ziemi, trąby powietrzne, to czemu nie powodzie?
Jedziemy dalej, zdaje się, że dojeżdzamy do najwyższej położonego punktu tej trasy. Sugeruje to chmura, w którą wjeżdżamy i schronisko- wyglądające na wymarłe (w końcu jest jeszcze przed sezonem). Jedynym ruchomym punktem jest ekran wyświetlający datę i temperaturę... Czerwone literki rozbłyskają we mgle. Jako, że telepie mnie z zimna, czekam aż pokaże temperature. 7 stopni. Nie ma to jak włoskie, letnie upały. Szybka sesja w chmurze i czym prędzej zwiewamy na dół.


 Chan zapewnia, że morze mi się spodoba. Nie wiem. Gdy dostrzegam je po raz pierwszy- jeszcze z gór- lekko mnie przeraża. Co ciekawsze- gdy dojeżdzamy na kemping (gdzie jesteśmy jedynym namiotem zagubionym wśród bungalowów), morze wita nas sztormowo.
 Bure, spienione i groźne. Nie jest to piękne, lazurowe morze jakiego oczekiwałam. Przełykam jakoś to rozczarowanie, mały niepokój jaki we mnie budzi tak bardzo wielka ilość wzburzonej wody i zasypiam. Tylko, że ten szum wcale nie działa na mnie kojąco.



 No i Chan, co by udowodnić, że naprawdę wiało....
Następny poranek zdaje się być słoneczny. Racja- aż pół nieba jest bezchmurne. Szaleństwo. Dziś w końcu zwiedzamy- zapowiadana Lukka i Pisa, a nocleg w Scarperi, u Barbary- znajomej Jacka, który zaprosił nas też do swojego domu w Gioia Tauro. Tam też dojedziemy...
W końcu pojawiają się toskańskie krajobrazy. Pogoda zaczyna się zmieniać, robi się ciepło i mniej pochmurno. W Pisie.... Jak to w Pisie. Wieża faktycznie krzywa. Najzabawniejsze są jednak różnokolorowe tłumy ze wszystkich stron podpierające to krzywe dzieło, którego budowa trwała 177 lat! My nie podpieramy- ja traktuję ją z kopa, Chan na dźwigająco ;) Po krótkim odpoczynku opuszczamy to mega-turbo-turystyczne miejsce i ruszamy do Lukki. Na słynnych murach miejskich zjadamy śniadanie. Chan kłóci się ze mną, że robimy rumunie. Moim zdaniem lukkijska (lukkańska?) młodzież robi chlew i to jest gorsze.


 Chanowie w całości :smile:
 Chanka- Kopanka :wink:

 Zwiedzamy, architektura lekko renesansowa więc Chana nie ciekawi tak jak mnie. Kolumny, kolumienki, wąskie uliczki. Wg mnie to jest właśnie prawdziwy klimat włoskiego, toskańskiego miasteczka. Cisza i spokój, nie ma nawet turystycznych tłumów. Słońce, które w końcu się pojawiło, rozleniwia nas na tyle, że właściwie nie chce nam się ruszać dalej. Błogostan...
Jednak jesteśmy zapowiedziani, pasuje więc dojechać do Scarperi.
Typowe toskańskie gospodarstwo już na pierwszy rzut oka zachęca do zostania tu dłużej.
 Słonio-doniczka na podwórku.

Wita nas ojciec gospodarza, który proponuje rozmowę po niemiecku. Niesety, Ich waiBe nicht... W końcu przyjeżdża Barbara razem z naszym włoskim gospodarzem. Serwisujemy się, dostajemy pokój i kolacje- jest pięknie. Na kolacje włoski makaron z sosem pomidorowym- przesmaczny! Po jedzeniu dopytujemy się co warto zobaczyć we Florencji- tak też powstaje nasz plan na następny dzień. Rano startujemy na pierwsze większe zwiedzanie. Jednak zanim ruszymy dochodzą nas odgłosy motocyklowych wyścigów, okazuje się, że niedaleko jest tor. Trafiamy na trening. Wchodzimy na trybunę i oglądamy tor oraz motocyklistów w całej okazałości. Ducati, aprilie i cała ta włoska reszta.

 Całkiem żywy piesek co to wyglądał, jakby był całkiem sztuczny... :smile:

 Słońce zaczyna nas przypiekać, a że i tak ciężko się zorientować, gdzie, kto na torze jest, ruszamy do Florencji. Przejazd przez miasto tak nas stresuje, że przez moment odechciewa się nam zwiedzania. Skutery zdają się być wszędzie. Co z tego, że widzisz tego z lewej i z przodu, jak ten z tyłu i z prawej pojawiają się znikąd. Zdaje się, że jeszcze trochę i zaczną na nas spadać też z góry. Nie mówiąc o samochodach- kto by tam używał kierunkowskazów.... Ale to tylko pierwsze zetknięcie z włoską, drogową rzeczywistością. Później Chan przyzwyczaja się do tego i sam zaczyna jeździć jak rodowity południowiec.
 Florencja. Zwiedzamy Ponte Vecchio- Most Złotników. Ceny wyrabianej tam biżuterii szokują bardziej, niż jej piękno. Sesja co ciekawszych okazów i odpoczynek na placu przed ratuszem. Wesoło jest poobserwować ludzi.

 Słynny Ponte Vecchio.



 Słynny biżut sprzedawany na Ponte Vecchio.


 Plac z fontanną Neptuna.



 Kopia Dawida dłuta Michała Anioła.
 Po nim Dom Dantego. Uliczka tak ciasna, że ciężko tam sobie nawet zrobić zdjęcie, bo prawie nie ma momentu, żeby nikt nie jechał. Pchają tamtędy nawet zepsuty autobus.
 Chan na schodach u Dantego, rozmyślający... chyba raczej nie o nikłości żywota :grin:

 Następne są oględziny Katedry. Czasem architektura budzi we mnie uczucie maleńkości i straszliwej ludzkiej przemijalności. Tak jest i tym razem. Przecież już miliony przede mną się nią zachwycały i pewnie jeszcze miliony po mnie to zrobią. Jest ogromna i pełna przepychu. Przytłaczająca.

Więcej informacji o tejże budowli tutaj -> http://www.toscanatrip.com/i/katedra-matki-boskiej-kwietnej

 Wracamy do Scarperi, opowiadamy jak minęło nam zwiedzanie i jemy kolacje. Razem z Angelicą łuskamy groch. Potem kolacja i mecz Euro. Żegnamy się z właścicielem, bo jutro ruszamy do Rzymu. Następnego dnia wspólne zdjęcie i start w dalszą podróż.

 Z Basią i Angelicą.

Na koniec sesja na punkcie widokowym, z którego można obejrzeć całą panoramę Florencji. Żegnamy się z tym kolorowym miasteczkiem i jedziemy do Rzymu.
 Florencka panorama.. :smile:


 I my, smażący się z radością... :lol: