"Zro­zumieli, że ideal­ny świat jest podróżą, nie miejscem. " T. Pratchett

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

NASZE WIELKIE WŁOSKIE WAKACJE cz. II

Droga się dłuży, bo akurat ten odcinek trasy prowadzi nieco dalej od morza i nie ma przyjemnie chłodzącej bryzy. Gorąco.

 Pierwsza rzymska i pierwsza dla mnie w ogóle jazda na motorze w sukience ;)


 No i Koloseum. Po powrocie do domu odkryłam mało pocieszający fakt na jego temat. Otóż gdy 1997 (bodajże) roku moi rodzice je zwiedzali miało-wbrew pozorom- w sobie więcej ruinowatości niż ma teraz. Jak się przyjrzeć- faktycznie. Kontury zostały wyrównane jakimiś cegiełkami. Widać, że nawet nikt się specjalnie nie silił na to, żeby nie było widać doróbek...
Wszystko ten człowiek współczesny chciałby wyrównać, w ramki wsadzić, ograniczyć... Nie podoba mi się to zmiana. :thumbsdown: Moi rodzice mają lepsze zdjęcia. Zdania nie zmienie.

 Zdjęcie z wykopalisk forum... :smile: Przewodnicy z chorągiewkami, proporcami, parasolkami i apaszkami zawsze mnie straszliwie bawili swoim wyglądem. Choć nie wiem czy nie chodzi bardziej o człapiące za nimi grupy. :grin:





 Kolumna Trajana. Z wyrytymi scenami z życia, chyba głównie stoczonych walk. :wink:

 Bliższe sceny trajanowskie.

Pasowało by włączyć Forever Jeff’a van Dyck’a. Szukamy też Ust Prawdy, które wg naszego przewodnika wydanego przez jakieś rzymskie wydawnictwo, były tamą Kloaki Wielkiej. Na pewno zapamiętam, bo już dawno nic mnie tak nie rozbawiło. Chcemy sobie zrobić zdjęcie, jacy to my nie są prawdomówni i w ogóle, ale okazuje się, że kolejka ciągnie się i ciągnie niemal dookoła całego budynku.



 Słynne Usta Prawdy. One photo- one person. 50 cenciaków za fotkę- ale kolejka jak już wspomniałam przerażająca. :thumbsdown:
I znowuż dygresja- jak moi rodziciele byli to kolejek nie było, ani ogrodzenia, a tym bardziej opłaty... :thumbsup:
 Ruina ze środka skrzyżowania... Świątynia Westy. :lol:
 No i reszta Circus Maximus. W miejscach, gdzie przejeżdżają ciągle widmowe rydwany unosi się piach...

Rezygnujemy z wkładania rąk w miejsce wypływu jakiejkolwiek kloaki (na szczęście), odpoczywamy na placu jaki pozostał po Circus Maximus i powoli wracamy na obiad. Na wieczór planujemy jeszcze objechać te zabytki, żeby porobić fajne zdjęcia. Ale orientujemy się, że to 16 czerwca i Polska gra mecz.

Czasu zostaje nam tylko na Via Appia Antica. Przejeżdżamy niemal triumfalnie najstarszą istniejącą i funkcjonującą ulicą, mijamy katakumby możnych rodów oraz kaplice Quo Vadis, którą postawiono w miejscu, z którego Św. Piotr wrócił się do Rzymu po spotkaniu Jezusa. Chan kwituje to krótkim „No daleko to on nie uszedł.” :wink: 


 Początki Appia Antica. :smile:

 Chan na Appi.
 I Chanka na Appi. Tzn na Trampku, na Appi.


 Kaplica Quo Vadis.

Niestety nie objeżdżamy całej tej drogi, bo w pewnym momencie pojawia się zakaz wjazdu, a jeszcze przed chwilą pojechała tam policja. W sumie nie wiadomo czy nie zatrzymali się za jakimś winklem, żeby łapać takich zapędzonych turystów jak my. W każdym razie Trampiszon ma sesje na najstarszej drodze i git. Wracamy na mecz, który udaje nam się oglądnąć wspólnie z Polakami, co to też przyjechali z Poznania na rzymskie wakacje. Niestety jak wiadomo Polacy się nie popisali- sam bramkarz meczu nie wygra...
 I powrót. Wieczorami bywało chłodno- to tak co do jazdy na motocyklu....
Następnego dnia planujemy zobaczyć Benedykta co prawie się udaje- dostrzegamy białą kropkę w oknie i nawet nie rozumiemy kiedy mówi po polsku- czy to wina nagłośnienia, czy jego mowy, czy też jednego i drugiego- nieważne. W każdym razie orientujemy się, że było po naszemu po uniesionych polskich flagach i oklaskach z tamtych rejonów. Dobra, dobra, parę minut i jest po. Plac Św. Piotra w kilka chwil pustoszeje.

 Widzicie Benka?! My też go widzieli 'tak' dobrze... :wink:
 Po Aniele Pańskim, plac pustoszeje. Zostaje tylko kolejka do Bazyliki, która jest długa i kręta, bo każdy musi przejść przez bramki- czy aby nic niebezpiecznego nie niesie, a potem jeszcze przez kontrolę dwóch panów, którzy sprawdzają czy zwiedzający- a raczej zwłaszcza zwiedzające, nie są za bardzo roznegliżowane.



 W końcu udaje nam się wejść do chłodnej Bazyliki i zaczynamy zwiedzać. Pieta Michała Anioła, wszędzie marmur, marmur, marmur. Różnokolorowy i chłodny. Nastepny Grób Bł. Jana Pawła II- tam modlimy się, ale nie za długo, bo na to samo czeka dość dużo ludzi. Robię zdjęcia, ale aparat nie do końca radzi sobie w takich warunkach- z fleszem za jasno, bez- zruszone. No, ale trudno- jakieś tam wyszły.



 Modlitwa przed grobem Jana Pawła.
 I sam grób.

 Św. Piotr, którego wyślizganej stopy już nie można dotknąć... :sad:
 Ołtarz. I słynny baldachim nad nim...

 Gdyby nie tłumy, byłoby całkiem mistycznie. Chcemy znaleźć krypty papieskie. Trafiamy do nich po trzykrotnym obejściu Bazyliki. Zero oznakowania. Okazuje się też, że wejście do nich jest otwierane tylko o pełnej godzinie. Niestety nie można tam robić zdjęć i faktycznie jest to przestrzegane. Po wyjściu z Bazyliki zastanawiamy się czy wyjść na kopułę. Jak słyszę, że jest do przejścia 550 schodów nie pozostaje mi nic innego jak tylko się roześmiać- przecież wiem, że tak czy inaczej wyjdziemy. Klaustrofobia włącza mi się dopiero wtedy, gdy i ściany i schody zaczynają się pochylać o jakieś 30 stopni do środka kopuły. Robi mi się miękko.

 Ściana spodu kopuły z bliska... :smile:
 W porównaniu z późniejszymi schodami tu było wyjątkowo szeroko...:grin: Na górze jednak okazuje się, że naprawdę warto pokonać własną słabość i tam wyjść. Panorama wiecznego miasta, wszystko obok siebie, jego starożytność i równocześnie współczesność robią wrażenie.

 Ogrody Papieskie.
 Toż samo.

Później szukamy Kaplicy Sykstyńskiej, która okazuje się być całkiem zmyślnie ukryta i- niestety- nieczynna w niedziele. Nic ze Stworzenia Adama. Trudno, następnym razem…
 Szwajcar gwardzista.

Jedziemy do Fontanny di Trevi. Przecież musimy tam wrzucić jakieś cenciki, żeby wrócić do wiecznego miasta! Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Tyle rzeczy ominęliśmy z powodu tego naszego- jaki się dziś okazuje- za bardzo napiętego planu…


 Chan medytujący nad fontanną... :grin:
 Fragment większej całości :smile:

Znajdujemy jeszcze Jana na Lateranie. I Św. Schody, na których mi wyjątkowo zależy. Przechodzimy te 28 stopni z domu Piłata na klęczkach, Chan nawet rozdziera spodnie. Wczuł się… Żeby jak najszybciej je przejść.
Obelisk z hieroglifami na placu przed kościołem.
 Św. Schody.
Dla niewtajemniczonych- schody, które znajdowały się w domu Piłata, po których szedł Jezus przed drogą krzyżową. Schody są marmurowe, ale z powodu wielkiego zainteresowania nimi osłonięte drewnianymi stopniami, z gdzieniegdzie wstawionymi kryształowymi szybkami- w miejscach gdzie spadły krople krwi Chrystusa.
Schody przechodzi się tylko i wyłącznie na kolanach.
Jeśli ktoś nie chce tego robić, po dwóch stronach są zwykłe schody, którymi można wyjść na górę do relikwii.
 Już droga powrotna na kemping, Chan przy Circus Maximus.
 Następnego dnia niestety planujemy lecieć dalej. Czekają przecież na nas Pompeje.
Ruszamy. Jest piekielne gorąco, ale przecież nie tak daleko.
 Im bliżej Neapolu tym bardziej śmierdzi. Tragedia. Śmieci walają się wszędzie- nie ma znaczenia czy to pola, drogi czy sama autostrada- smród gnijącego w cieple osikanego zdechłego szczura powoduje u mnie namiętną myśl, żeby tylko nie zwymiotować do kasku. Bardziej obrazowo się tego opisać nie da. Ale tyle tych obrzydlistw. Neapol udaje się nam ominąć, a to już jest duży sukces. Mijamy również planowany kemping pod Pompejami. Okazuje się być zaraz pod autostradą- kto by więc chciał tam spać?? Postanawiamy nocować nad morzem, żeby następny dzień rozpocząć od relaksu i dopiero jak upał się nieco zmniejszy ruszyć do tego wezuwiujskiego cmentarzyska. Szczerze przyznaje, że nie ułatwiłam w tym dniu życia Chanowi. Z własnej głupoty odwadniam się do tego stopnia, że głowa mało mi nie pęknie, a humor to już w ogóle… lepiej nie wspominać. Ale Chan znosi to dzielnie- co naprawdę doceniam, bo wiem jaka bywam w takich chwilach upierdliwa. Mea culpa.
 Widać mękę na twarzy.. Choć chyba raczej akurat kichałam.. :grin:
 Zgon w ogrodzie oliwnym... Nasz kemping :smile:
 Zachód słońca w zatoce neapolitańskiej.

Pilnie wyglądałam czy Wezuwiusz nie daje znaków przedwybuchowych... :grin:
 Pierwsze koty.. na płoty :lol:
 Ach, ach, ach!!! :wink:

Ale następny dzień, to nowy dzień i wszystko idzie w zapomnienie. Poranek wita nas słońcem przypiekającym przez ściany namiotu.
 Nocą przypłynął wycieczkowiec, bongo-bongowiec... :grin:

Gorąco czym prędzej wygania nas na zewnątrz i gna, gna aż nad wodę… gdzie z kolei grozi nam szok termiczny i tracimy sporo czasu, żeby zanurzyć poszczególne części ciała. Chan odważnie robi kilkunastometrową rundę w wodzie podczas, gdy ja „zanurzam” się w pompejańskim przewodniku. Woda w morzu jest jakaś taka zimna i nieprzyjemna, w dodatku pływają w niej jakieś brudy. Cóż- opalamy się.


 Widać wszyscy mieli takie same obiekcje przed zmoczeniem... :smile:
 Nadal czuwam nad Vesuvio :wink:
  Właściwa perspektywa chłodnej wody :grin:

Chan ucina sobie drzemkę, ale udaje mi się go obudzić jeszcze zanim zamieni się w brązowy skwarek. Uciekamy do cienia. Tym razem nasze nieprzyzwyczajenie do siesty o mało co nie kosztuje nas śmierć głodową. Ratujemy się jednak spaghetti made by Chanka i zbieramy do Pompei.
 Owe spaghetti i z lekka spieprzona kuchenka... :grin:
 No i nasze zwierzę juczne... :lol: