"Zro­zumieli, że ideal­ny świat jest podróżą, nie miejscem. " T. Pratchett

środa, 27 listopada 2013

Z serii Projekt Piękny Wschód: Park Narodowy na czerwcowy weekend. Biebrzańskie bagna :)

Z dłuższym niż całowakacyjne opóźnieniem na rozgrzewkę przed opisem głównej tegorocznej wyprawy, mniejsza relacja z bożocielnego weekendu w Biebrzańskim Parku Narodowym (info o parku tutaj). Zastój blogowania spowodowany kolejno: odcięciem od stałego łącza, później brakiem sprzętu. Detoks internetowy trwał od czerwca do przedwczoraj- naprawdę odżyłam z tego powodu, wzięłam się za sport, książki i układanie puzzli :) Ale nie o tym...

Dojazd, dwa dni na miejscu i powrót, czyli jak zwykle nachapać się przyrodą, motorem i wolnym, ale zdążyć wrócić na tradycyjny niedzielny spacer :)

W drodze do BPN:
Boże Ciało na obwodnicy Lublina. Obstawa policyjna pierwsza klasa, sypanie kwiatków też. Spojrzenia uczestników procesji rzucane w naszą stronę świadczyły o tym, iż niejednemu i niejednej jakiś.... mentor, od którego dostali pieniądze na dom lub mieszkanie nakazał tam iść..;)

Przerwa na obiad w Grabarce. Jest ona najważniejszym miejscem kultu religijnego dla wyznawców prawosławia w Polsce. Zwana jest również Górą Krzyży. Na szczyt prowadzą długie schody.


 Bardzo dobry wojskowy obiad.
 Widok z Grabarki.
 Cerkiew.








Owa cerkiew otoczona jest dosłownie lasem krzyży. Są krzyże dziękczynne, błagalne, ofiarne za coś, za kogoś. Robi wrażenie.
 Chan szukający albo skrzynki albo ubikacji, już nie pamiętam.. ;)
 Dzika wiewiórka, która zbombardowała nas szyszkami.
Nawet ja niepiśmienna wiem, że to Cyryl i Metody ;)

W drodze do Biebrzy pada okrągła liczba Trampkowych kilometrów.

Czterdzieści tysięcy o trzeciej trzydzieści trzy.. :)


Nocleg na podwórku jednego z domostw.. Pseudo pole namiotowe, właścicielka stwierdziła, iż komary wypędziły ludzi. W wiosce nad bagnami zostało bowiem 8 rodzin.
Wieczorny, troszkę pochmurny spacer na wieżę widokową znajdującą się na bagnach, W pożyczonych od współkempingowiczów kaloszach- na mnie za małych, na Chana za dużych, idziemy zobaczyć łosia. Pożyczyli nam też lornetkę. I dobrze, bo bez niej to ani ociupiny łosia byśmy nie dojrzeli wśród bagiennych szuwarów...


 Bagno zasysało... Cmok, cmok, cmooooooooooooooook.. :)

Tam daleko są dwa łosie. Ręczę, że są... ;)

Chanka-łosiowa podglądanka... :)

 
 Bagienna wieża obserwacyjna.
 I bagno ją otaczające- zasysało mocno pożyczone gumiaki. Moje jako że były za małe to przynajmniej nie zostawały w błocie. Za duże-rozmiar 44- Chana miały tyle luzu, że zdarzało mu się wyciągnąć nogę w samej skarpetce. Ale na szczęście żaden gumiak nie utonął na zawsze :)



Kolejne łosiowisko. Tu było ich ze cztery. Mała adnotacja- jak ktoś chce łosia zobaczyć wyraźnie to niech się zbiera i jedzie na Biebrzańskie Bagna- na zdjęciach widać że są, ale nie jak wyglądają ;)
Obserwator na kempingu.

Kolejny słoneczny dzień i testowanie namiotu :)
Przed samym wyjazdem na rekonesans reszty wież i bagien nieco się pochmurało... Później okaże się, że z deszczem na bagnistej sawannie nie ma żartów.
Chanowski lans w kupionych naprędce w pobliskim sklepie gumiakach. W tym rozmiarze były tylko czarne..;) Nie żeby Chanowi na innym kolorze zależało ;)

Flora- bez fauny- mokradeł.
 Chanu narzekający na spacer w gumiakach.
Kolejna wieża. Doszliśmy do wniosku, że albo być ornitologiem i siedzieć tam w krzakach od 3 rano żeby zobaczyć wzlatującą w niebo Pierdółkę Bagienną (czy jak ją tam zwał), albo ubrać wodery i nurzać się w bagnach :)
Fauna. Wszędzie wisiały na pajęczynach, można się było z nimi zderzyć. Chyba trwał jakiś wyrzut owych gąsienic z wszelkich kokonów...

 Dumanko na wieży niepełnej nietoperzy. Za to gąsienic mnóstwo..


Drzemka i nowe gumiaki.
 Zbliża się deszcz. Najlepszy pomysł- ucieknijmy na 10metrową wieżę, która stoi na środku pustego pola...
Jeszcze pod wieżą. hmm.... będzie burza.
 I PRZYSZŁA! JUŻ WIEM ŻE BURZE I WICHURY NA PUSTEJ PRZESTRZENI SĄ STRASZNE.. JAK SIĘ ROZPĘDZĄ, TO NIC ICH NIE ZATRZYMA DOPÓKI ZAPASY WICHRU SIĘ NIE WYCZERPIĄ. NIE TO CO U NAS, W TERENACH GÓRZYSTYCH... TU NIE ODCZUWAMY PRAWDZIWOŚCI BURZ :)
Tornado. Na wieży towarzyszyli nam: obserwator burz i nawałnic (obcokrajowiec z kamerą, który filmował całą burzę) oraz troje rowerzystów, z którymi porozmawialiśmy o pływaniu kajakiem po Biebrzy... Oczywiście jak najgorszy deszcz ustał i było słychać co się mówi:)
Zaraz po burzy wyszedł z lasu łoś. Całkiem niedaleko, niestety był chyba bardzo głodny bo nie raczył podnieść łba żebyśmy mogli dojrzeć jego łopaty... ;)

 Poburzowe pobojowisko. Przy drodze leżały też świeżo połamane drzewa.
Biebrzańskie rozlewisko.
 Trampek w miejscu upamiętniającym bitwę pod Wizną. Trochę historii dla tych, którzy chcą wiedzieć więcej znajdziecie TUTAJ.


Teraz mój gumiakowy lans.
 Po powrocie suszenie... wszystkiego. Choć przeczekaliśmy burzę na wieży, w powrocie z Wizny dopadła nas koszmarna ulewa, więc przemokliśmy..z majtkami włącznie.
 Ale ku wieczorowi się przejaśniło, wyszło słońce, zrobiło się ciepło. Zakupiona w ulewnym deszczu kiełbasa zaskwierczała na ognisku, a puszkowe piwo po jeździe w kufrze trysnęło przy otwieraniu Chanowi w twarz. Rozkoszny, letni wieczór... :)
Gumiaki też trzeba było wysuszyć w zachodzącym słońcu. Bo o ile na bagnach są niezastąpione to w czasie ulewy i jednoczesnej jazdy na motorze działają jak najlepsze zbiorniki na spadającą z nieba wodę... Zwłaszcza jak nie przylegają do nóg tak chudych jak moje ;)
 I rękawice, które dowiodły, że na Nordkapp się nie nadają... xD
 Chan Toporny.. :)
 I nasza wieczorna sielanka w całej okazałości.

I tu skończy się dokumentacja naszej podróży, gdyż następnego ranka ktoś ukradł nam aparat.. Przy pakowaniu nasza złość, moje łzy i wielkie poszukiwanie. Nie ma, nie ma... Właścicielka mówiła wcześniej, że sąsiad ma złodziejskie skłonności. Wściekłość....
Chan znajduje etui z aparatu pod gankiem.. Idąc tym tropem, okazuje się, że aparat zakopany jest w hałdzie piachu pod wejściem do domu. Kto zakopał...? Ano pies, niedawno przygarnięty przez właścicielkę.. Był wychudzony, ze śladami łańcucha na szyi, to go przyjęła pod swój dach. Okazało się, że już wcześniej zakopywał buty. No nic, najważniejsze że karta w aparacie jest i zdjęcia nie zginęły na zawsze. Aparat nadaje się do czyszczenia albo na części. Wybieramy drugą opcję- robimy hybrydę z mojego starego aparatu i tego zapiaszczonego.
Po powrocie okazuje się, że ostatnie zdjęcie na karcie to... zdjęcie Złodzieja.