"Zro­zumieli, że ideal­ny świat jest podróżą, nie miejscem. " T. Pratchett

poniedziałek, 19 marca 2012

Spacer na dwie osoby, cztery nogi i dwadzieścia trzy kilometry.

Podczas relaksacyjnego weekendu na Kalwarii Pacławskiej postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po najbliższą nieznalezioną przez nas skrzynkę do Arłamowa. Jedyne 10 km w jedną stronę. Herbata do termosu, kanapki do plecaka, GPS, aparat i ruszamy. Już po wyjściu okazało się, że na szlaku mogą nas spotkać małe utrudnienia w postaci.... zalegającego od czasów epoki lodowcowej lodowca. Ale przecież stopy nr 41 radzą sobie na śniegu jak całkiem dobre rakiety ;)
I oto właśnie Chan glacjalny.
I Chan, który postanowił być jednak Chanem błotnym.
Nie zrażeni tym, że śnieg zalega właśnie wszędzie tam, gdzie prowadzi szlak, zeszliśmy na pobliskie pole. Było pięknie- słonecznie i ciepło, ale z racji wysokości i zbyt dużej otwartej przestrzeni straszliwie wiało. Ale to tylko na górze. I wcale nie denerwowało nas to, że akurat idziemy pod wiatr.... ;]
Duża przestrzeń.
 Choć tu jeszcze przynajmniej trochę lasu.
Gdy schodziliśmy już ze szczytu wzgórza, odwróciliśmy się, a naszym oczom ukazał się co najmniej sierpniowy widok.
A to tylko marzec... :)
Nieco dalej, nazywane przez dzieci SERAMI, siano. No tak, istny skład serów salami... :)
Po zejściu z góry, wiatr ustał, pojawiła się rzeka błota nazywana przez miejscowych drogą i niedaleki cmentarz... Niczym uchodźcy słysząc warkot quadów straży granicznej weszliśmy w bramę cmentarza.
Parę zdjęć...

Od tej chwili droga zrobiła się asfaltowa- tu radość, kręta- radość i pod górę- mniejsza radość ;) Zobaczyłam pierwszego w tym roku motyla, tańczącego swój szaleńczo-wiosenno-powietrzny układ i tym samym uznałam wiosnę za rozpoczętą :)
Po pokonaniu wspaniałych serpentyn na szczyt, wyjściu na prostą, szlak poprowadził nas po wspaniałej dróżce pełnej wody, która miejscami sięgała do kostek. Ale myśl o bliskości celu dodała nam chęci ;) Z resztą, później było nieco głębiej...
Tym razem Chan brodzący:
Zaraz za owym śniegiem w postaci płynnej góra, za którą droga z tablicą ARŁAMÓW! :)
Bardzo nie lubię jak spacerowy dystans między mną i Chanem się powiększa- wydaje mi się wtedy, że mój spacer jest dłuższy.. ;)
Nie mogłam się oprzeć oparciu się o tę tablice... :)
Nareszcie.
Odnaleziona skrzyneczka.
I zbawienny termos z jeszcze bardziej zbawienną zawartością.... :)
Wracając mieliśmy w planie złapać stopa, ale jeździli tamtędy prawie sami ukraińcy, co raczej nas nie zachęciło do zakończenia spaceru autostopem... Zatem piechotą do lata. Poziom cukru w mojej krwi chwilowo wyrównany, z resztą z górki.... ;)
Idziemy, Chan mi opowiada o swoich górskich podbojach Olimpu i tym podobnych- pewnie chciał żeby mi się głupio zrobiło, że ja wymiękam po takiej małej górce i tylko 11 kilometrach. Udało mu się, bo postanowiłam dotrwać do końca bez żadnego stopa. A co! ;)
Po drodze piece do wyrobu węgla drzewnego. Sama o tym nie wiedziałam, koChanie mi powiedziało :)
Pachniało grillem.
Podobno w środku, cytuję "jak wrota do piekieł". Nie wiem, nie byłam.... Chan wie lepiej ;)
Ciągle zbawienna myśl o Coca-Coli, 7up'ie, sprajcie..... Nóżka za nóżką, tup tup tup, powoli opadam z sił. Znowu herbata. Chan mówi, że zaraz las się skończy i pójdziemy polami, prosto na kalwaryjski klasztor. Fajnie, tylko że trzeba się przedzierać przez lasek, pełen świeżych kup grasujących dzików, przez pola gdzie ziemia jest nie tak dawno zryta przez dziki, to wszystko wskazuje na NIE TAK DAWNĄ obecność dzików.... Nie wiemy czy mielibyśmy siłę uciekać gdyby nadeszły.... ;)
Pierwszy widok naszego celu...
To ta biała plama na horyzoncie. Trzeba tylko przejść przez ten jar i prościutko do domu. Wydaje się prościutko. Kawałek w lewo- ciągle las i jakieś kłujące ostrężyny. Kawałek w prawo- "koChanie, tam była taka droga, może nią byśmy poszli...?"
Idziemy, szczęście, bo droga prowadzi w dół, zdaje się, że jedyny wysiłek jaki nas czeka to przebieranie nogami. Jednak nie. Droga kończy się w owym jarze, nad rwącą, brudną rzeką. Znowu nabijamy sobie przebieg chodząc w lewo, w prawo, szukając dogodnego przejścia. W końcu układamy troszkę więcej kamienistego brzegu i postanawiamy skakać na korzenie drzewa, które niegdyś płynąc wraz z prądem zatrzymało się przy skarpie. Glinianej skarpie, która może skruszyć się pod nogami.
Chan skacze pierwszy, potem ja. Umiejętności z parku linowego jednak się przydają- wspinaczka na giętkiej i cienkiej gałęzi nad rzeką, prosto na glinianą skarpę dostarcza na tyle adrenaliny, że jestem w stanie wyjść na kolejną górkę.
Oto i drzewo. Jestem z siebie dumna.
Po wyjściu z lasu, nareszcie cel jest blisko.
Uff.... Będę żyć. Niedaleko Coca-cola. Perła. Jedzenie. Prysznic. Ho hooooo.......
Duma mnie rozpiera. Przeżyłam arłamowski survival. Chan pochwalił- nic więcej do szczęścia mi nie trzeba:)
Wieczorem wzajemny masaż stóp.
Dawno nie spało mi się tak dobrze..... :)