Spędzamy kolejny dzień na plaży- tym razem w większym gronie. Ja
przechodzę sama siebie przepływając (przedryfowując?) rekordowo po 3
metry. Sukces!
Wieczorem Bogusia i Łukasz zapraszają nas na kolacje i
co więcej- serwują kurczaka, o którym od kilku dni marzyłam! (Gdyby
kuchenka działała tak jak trzeba, pewnie sama bym sobie zrobiła na
kempingu- nie żebym nie umiała…)
Dawno się tak nie uśmiałam.
Przezabawnie było. Z tego miejsca serdecznie dziękuję wszystkim za takie
ciepłe i miłe przyjęcie. Grazie :)
Jak się przypatrzeć widać Chana, który skoczył ze skały i zaraz wpadnie do wody Podziwiam odwagę- podobno pływało tam mnóstwo meduz
Dziewczęta Bogusi i Łukasza
Rano
zjadamy coś małżopodobnego (Jacku! Nie pamiętam jak się nazywało.) Chan
oczywiście wsuwa, ja- jak to z owocami morza- sceptycznie. Wspólne
zdjęcie, nieco wzruszające pożegnanie i ruszamy do domu. Teraz będziemy
już coraz bliżej naszej pięknej Polszy…
Pożegnalna fotka z Wiolettą i Jackiem Dziękujemy
W planie dojazd do Craco- miasta przymusowo przesiedlonego z powodu zagrożenia trzęsieniami ziemi.
Po
drodze trafia się nam darmowy przegląd (przemiar?) motocykla. Podpinają
go do jakichś motorowych monitorów jak na OIOMie i okazuje się, że
parametry są… wzorowe. Jedyna strata to okulary przeciwsłoneczne Chana-
spadają i zostają rozjechane przez coś. No nic. Taka szkoda to prawie
nie szkoda.
Mierzą i mierzą....
Po drodze mam nieprzyjemny wypadek. Jazda bez kurtki okazuje się być niebezpieczna nie tylko z powodu ślizgów.
Dostaje
jakimś owadem, który próbując się ratować wbija mi żądło w rękę.
Niewiele mu to pomogło, bo żądło z kawałkiem robaczego dupska zostało w
mojej ręce.
Ból pieroński, krzyczę na Chana, żeby się zatrzymał jak
tylko będzie mógł. Przymusowy przystanek, wyciągam żądło, oblewam rękę
zimną wodą z kraniku, który akurat był w tym miejscu. Leje też wodą
utlenioną. Cholera wie co to było. Ręka puchnie i boli. Nadal nie chce
ubrać kurtki, bo takie gorąco, że grozi to przysmażeniem. Chowam się
jednak na moim bezpiecznym pasażerskim miejscu, nie wychylam zza Chana-
niech on wygarnia to robactwo. Obserwuje rękę, ale za parę godzin
zostaje już tylko mały ślad. Jest do tej pory na mojej włosko opalonej
ręce. Pamiątka
W każdym razie piszę o tym dla przestrogi co do jazdy w krótkich ciuchach.
Samozapłon.
Pożary samozapłonowe dowodzą skwaru jaki się na nas
leje z nieba. Dziś ostatni nocleg nad morzem. W końcu piaszczysta plaża.
Zapiaszczysta… Obserwujemy wodoloty co to pobierają wodę z morza do
gaszenia pożaru widocznego na horyzoncie.
Wspomniany wodolot.
Malutki pampersowy rudzielczyk z zachwytem obserwujący samoloty
Szukałam muszelek. Wszystkie wyzbierane
W końcu peeling
koCHANowski.
Nie wiemy jeszcze, że mimo rozbitego namiotu czeka
nas nocleg pod gołym niebem. Co z tego, że kemping- naszemu namiotowi to
nie zawadza w tym, żeby się zepsuć. Pęknięty pałąk nie daje się niczym
skleić, także chcąc nie chcąc- zasypiamy z apaszkami na oczach
wsłuchując się w cykanie cykad i karaoke mieszkańców kempingu.
Rano po śniadaniu startujemy do Craco.
Kolejny dzień upału. Krajobrazy po drodze do Craco Chanowi przypominają
Kapadocję. Ano racja. Craco zieje pustką. Jedyne co słychać, to
dzwoneczki na szyjach pasących się obok kóz. Sesja zdjęciowa długa i w
miarę udana.
Craco z oddali.
Znowu MadMax
Coraz bliżej...
Słoneczne, opuszczone Craco.
Panorama, która z racji aparatu nieco nie wyszła....
Craco w całej swej okazałości
Radość Chana po "zdobyciu" martwego miasta.
Gdy gorąco za bardzo daje się we znaki, ruszamy. Dziś w planie dojazd i
nocleg w San Marino. Przecież to kolejne państwo, w którym będziemy
podczas tej wycieczki. Gorąco, a autostrada przeraża swoją prostotą.
Horyzont faluje i oczywiście zdaje się wcale nie przybliżać. Na stacji
benzynowej Chan wymyśla, że kupimy dla mnie dmuchany zagłówek-taki dla
kierowców. Tyle, że ja będę na nim siedzieć, żeby tyłeczek nie bolał.
Na niej też dojeżdżam do San Marino, a później do samego domu. Polecam jeśli ktoś ma problemy ze zbyt kościstym tyłkiem.
W
San Marino znajdujemy jeden jedyny kemping i bierzemy sobie domek- z
racji zepsutego namiotu. Prysznic, pizza na kolacje, włączamy klime i
oglądamy mecz. W międzyczasie Chan wyłącza główny bezpiecznik i nie
widzimy pierwszego gola strzelonego przez Włochów. Słyszymy, że był, bo
słychać na kempingu ogólny wrzask radości. Ale naprawiamy co trzeba,
oglądamy dalej, a potem szybko spanie- czeka nas daleka droga...
Nasz domek i meczyk
Poranny odjazd z kempingu
San Marińskie budowle
Pani z obsługi stacji benzynowej. Zatankowała nam motor Choć miała z tym małe problemy
Tankująca również miejscowego Forda
Ostatni rzut oka na San Marino
Rano
startujemy do domu. Plan- kiedy się zmęczymy- trzygodzinna drzemka,
potem ruszamy dalej. Drzemki nie było. Cięgiem, 18
godzin, ponad 1300km. Mój, nasz rekord. Nie wiem czy udałoby się bez
zagłówka. Mała przerwa na niezdrowe jedzenie w budapesztańskim
McDonaldzie i jedziemy dalej.
Ja i wspaniała Vespa
Widok ze słoweńskiej autostrady
Słoweńskie WC na postoju, bardzo mnie rozbawiło.... Zrak
Tak obserwowałam ostatni zachód słońca w ciągu całej naszej wyprawy...
Bo to był bardzo ładny zachód, mimo że na węgierskiej autostradzie...
Po
przekroczeniu granicy węgiersko-słowackiej ubieram kalesony i ciepłą
bluzkę, bo powoli zaczyna mnie telepać z zimna. Jazda przez Słowacje to
mordęga- ciemne, nieoznakowane drogi ze ścianami lasu po obu stronach,
ewentualnie polami, gdzie stoją stada saren. Zaczynamy się denerwować,
jedziemy coraz wolniej, w dodatku pojawia się mgła i robi się bardzo
zimno... W tym momencie mam już dreszcze. Zaczynamy przysypiać, ale kto
normalny zatrzymałby się w środku nocy na Słowacji żeby spać przy drodze
i to bez namiotu? Na pewno my nie planujemy tak robić. Zaczynam
opowiadać jakieś głupoty i czas- a przede wszystkim kilometry- zaczynają
lecieć... Wjeżdżamy do polski ok. 2:30 nad ranem. Telepie mnie z zimna.
Gdy zajeżdżamy pod dom, marzymy o gorącej herbacie. Na dreszcze nie
pomaga nawet ciepła kąpiel. Kończę ją jak najszybciej i Chan otula mnie
ze wszystkich stron gruuuubą kołdrą.
Zasypiamy. Świszczy, piszczy i szumi nam w uszach.
Ach.. Co to była za wyprawa...!
I CO NALEŻY DODAĆ WIELKIMI LITERAMI- NIE BYŁOBY Z TEGO WYJAZDU ANI JEDNEGO ZDJĘCIA, GDYBY NIE KOMAR I JEGO ŻONA- GOSIA
DZIĘKUJEMY WAM ZA APARAT!!!!