"Zro­zumieli, że ideal­ny świat jest podróżą, nie miejscem. " T. Pratchett

środa, 9 lipca 2014

Bałkańska w żyłach płynie krew ..! c.d.

DZIEŃ 5:
Prawie cały dzień przerwy, byczenia się na plaży i dość szybka ewakuacja. Morze nie było znów takie ciepłe- nogi zanurzyć się dało, w moim przypadku brzuch to już za zimno. Następny kemping już z meldunkiem i piękny wieczór na plaży z arbuzem dwa razy większym od mojej głowy. Jest rozkosznie...
Uwielbiam odgłos kamyków przenoszonych przez rytmicznie uderzające o brzeg fale...

Nadmorskie widoki.. ;)


 Popili i padli... :) Kiedy cichną cykady robi się aż.. dziwnie :)


 Chanu! Zimno! :)

 Cwaniaki ;)

 Om nom nom nom... Arbuzowa kolacja! Mniam!


 Ja mam naprawdę dużą paszczę, ale.. jak to ugryźć? ;)
Miły, niekoszmarnie drogi kemping :)

DZIEŃ 6:
Dziś wbijemy już do Czarnogóry. Droga wybrzeżem jest pełna pięknych widoków, z odległego punktu widokowego fotografujemy Dubrovnik. To z tamtych murów Tyrion Lannister obserwował morską bitwę z wojskami przystojnego Stannisa.



 Postój śniadaniowy i spotkanie z Polaczkami...

 Widoki do śniadania :) Naprawdę dobrze się trawi kiedy człowiek patrzy na taką panoramę...:)


 Dubrovnik.
 Mój Stannis wyglądający swojej floty ;)

 Jedyna wspólna fotka z całego wyjazdu. Zainteresowanym odpowiadam od razu- Kajtek twierdził, że wcale nie jest mu gorąco. WCALE. Cóż.. może. ;)


Jest i Montenegro!


 Bardzo Chudy Kot na granicy....

Kolejowe żarty Kajtka.

 Pierwsza woda w Czarnogórze.

 Palmisko w tle.

Dziś w planie Boka Kotorska i gorące, nadadriatyckie fiordy.
Objeżdżamy je jak po sznurku, myślę, że nie ma co za wiele pisać na ich temat, zdjęcia mówią same za siebie.





 Pięknie, nieprawdaż....?

Postój w Kotorze- jeśli ktoś chce zgłębić historię to powiem tylko, że nazwa miasta wywodzi się od słowa Dekatera (ze starogreckiego Katareo - oznaczającego gorąco) a więcej informacji tutaj (http://pl.wikipedia.org/wiki/Kotor)
Ekipa idzie zwiedzać, my z Chanem pilnujemy motorów, przyglądamy się miejscowym i tłumom turystów, na nieszczęście słychać gdzieniegdzie polskie słowo wyrażające każde polskie emocje „O Ku*wa, widziałeś?!”, „Ku*wa ale gorąco!” oraz „Gdzie on nas, ku*wa, prowadzi?”. Chłodzimy się lodami, po powrocie towarzyszy Chanu wymyka się zrobić parę fotek. Jego uwagę przyciągają wentylatory rozpryskujące wodę na ludzi w kawiarni. Sprytne... :)

 Kameleonowy mur ;)
 Wierny osiołek pod palmą.. :)


Wyślizgany stóp tysiącem bruk,
Zaprasza Cię do Kotoru.
Przez mur nie przejdzie żaden wróg,
Przyjedź, nawet bez motoru.
(twórczość własna ;) )

 Kaczucha dla Chana musi być ;)

Jedziemy dalej. Chcemy odwiedzić dziś mauzoleum Piotra II Petrowicia-Niegosza znajdujące się na jednym ze szczytów Lovcenu. Do Mauzoleum prowadzi wydrążony w skałach tunel z 462 schodami. A oglądany stamtąd zachód słońca robi ponoć niezapomniane wrażenie...
Jedźmy, sprawdźmy!
Okazuje się że już sama droga w góry jest niesamowitym przeżyciem! Nieliczne kamienne murki chronią przed upadkiem ze skarpy, czasem w ogóle nie ma nawet i tego. Z każdym kolejnym winklem Boka Kotorska jawi się coraz piękniej. A kiedy zza otaczających ją gór, wynurza się morze, w którym kąpie się zachodzące słońce, zapiera mi dech w piersiach. Nawet zdjęcia nie potrafią oddać mojego zachwytu nad tymi widokami...





 Gdybym miała umierać, chciałabym to zrobić mając przed oczami ten widok ;)
Choć dużo przyjemniej jest to widzieć i być w pełni życia ;)

  Ech.. tęsknię za tym miejscem :)

Żeby było nam weselej na drodze mogącej pomieścić jeden i to niewielki samochód pojawia się nagle całkiem duży.... autokar. Nie wyobrażamy sobie jak on zamierza zjechać w dół po tych wszystkich wąziutkich zakrętach! Pełni niedowierzania w to co widzimy, posłusznie zjeżdżamy na pobocze, niech sobie radzi.
Niewiara nasza zostaje jednak wystawiona na próbę- w ślad za nim jedzie auto, w środku trzy osoby. Samochód prowadzi wyglądający na 10-letniego chłopiec. No brawo, nic nie mam przeciwko, ale spotkanie się z nim motorem na tych ostrych zakrętach bez barierek mogłoby być niedobre w skutkach.
Lepiej jechać dalej, bo w górach szybciej robi się ciemno...
Dojeżdżamy do mauzoleum, niestety okazuje się, że w tych godzinach już nieczynne. Trudno, przyjedziemy jutro.




 Chciałam mieć jedno ładne zdjęcie z widokiem :) ale bez widoku Komara. Cóż... ;)

Szukamy noclegu, znajdujemy jakiś kemping-niekemping, „jak chcecie to śpijcie”. Super.
W pobliskiej restauracji wypijamy po piwie, ładujemy wszystkie baterie, ale ziąb szybko wygania nas do namiotów.
W nocy dzikie psy hasają po lesie, wyją, szczekają, warczą. Klimatycznie...
Ok. 3 w nocy budzę się i słyszę galop czegoś... kopytnego- starając się nie zastanawiać zbyt wiele przytulam się do Chana i czym prędzej zasypiam z powrotem.
Jak to było...?
„Noc jest ciemna i pełna strachów” …?


DZIEŃ 7:
Rześki poranek w górach, szybkie śniadanko, w miarę wyserwisowani ruszamy do mauzoleum. Na miejscu okazuje się że trwają remonty-przebudowy i schody w tunelu nieczynne. Trzeba iść bocznymi.
Nieważne, widoki piękne, słońce grzeje, kolana zaczynają skrzypieć już w połowie schodowego dystansu. Mauzoleum może i monumentalne nie jest, ale posągi robią wrażenie. Z resztą czy sam szczyt góry nie jest już odpowiednim monumentem...?






  Nalepki pamiątkowe zawsze muszą być :)

Zjeżdżamy.
Po drodze do Rijeki Crnojevicy, w miejscowości o tej samej nazwie, postój na parę zdjęć na dużym kamiennym moście. Dopóki nie zauważyłam, że w rzece pływają różnokolorowe węże całkiem mi się podobało. Jedziemy dalej, do prawdziwej, sztandarowej Rijeki.
Jest i ona!
Sesja musi być- z motorem, bez motoru, z Chanem, bez Chana...
Nie ma co pisać, wystarczy pooglądać zdjęcia...



Jest i Crnojevica.




Jedziemy zwiedzić wykuty w skałach monastyr Ostrog. Droga wije się w górę, kolejne zakręty są coraz bardziej zakurzone- co najmniej jakbyśmy mieli odkryć coś bardzo starego, od lat schowanego na strychu. To wszystko przez niewyasfaltowane fragmenty drogi- przejedź z otwartym kaskiem, a już do końca dnia będziesz miał w ustach chrzęszczące drobinki pyłu. Motory zostawiamy na parkingu, szybka zmiana butów na sandały- każdy moment oddechu dla stóp jest ważny i jakże regenerująy. Ruszamy dalej w górę, teraz już schodami- na szczęście są ukryte w cieniu drzew :)
Na miejscu- turystów multum. Chęć zwiedzania mija nam, gdy orientujemy się, że dłuuuugi wężyk ciągnący się przez ponad pół placu to kolejka po bilety. Aż TAK to nam się nie chce.
Przeprowadzamy powierzchowne oględziny po czym wracamy. Po drodze przy schodkach jest pompa z jakąś niesłychanie pitną wodą- choć przy tym upale i pyle wszystko co mokre i chłodne wydaje się być rozkosznie pitne ;)




 Chana zachwyciły pobielone opony... ;) no to wrzucam zdjęcie :)

Popas (popitek?) z przytwierdzonych łańcuchami kubków robi swoje. Można żyć :)
Pełni nowych sił jedziemy na obiad. W przydrożnej restauracji zamawiamy coś, co nazwałabym METREM MIĘSA.
Zastanawiam się czy plącząca się obok moich nóg kura nie pojawi się przypadkiem za chwilę na talerzu. Na szczęście nadal chodzi (teraz już pewnie nie), a my dostajemy wielką tacę pełną... jagnięcych, jadalnych części. W odróżnieniu od Durmitoru, do którego zmierzamy nie ma na talerzu gotowanej głowy owcy.
Mięso i przystawki znikają w mig, a my dość długo nie możemy wstać od stołu. Było pyszne...
Klimat psuje tylko autobus z włączonym silnikiem, który to jakiś kretyński kierowca zostawił tuż obok na dobre parenaście minut... 

 Towarzyszka spod stołu.

Jest i metr mięsa! Pyszności ;)

Ruszamy dalej. Trasa zaplanowana przez Chana prowadzi nas przez kanion rzeki Pivy. Nie, nie płynie w niej piwo, ale i tak jest mega pięknie :)
Docelowo dziś nocleg w Durmitorze.
 Czarnogórska mućka na drodze.

Wspomniany wcześniej kanion pełen turkusu... :)







 Ładnie, ale stromo. Brrr...!

Chan wcale-nie-pozujący ;)

Aby dotrzeć do Durmitoru trzeba pokonać parę ciekawych tuneli. Większość wygląda jakby jedyna praca jaką przy nich wykonano to włożenie w zbocze góry mega wiertła i wyciągnięcie go. That's all!



Słynna czarnogórska krzyżówka w tunelu ;)

 Moje ulubione :)

Osiołek musi być.

Durmitor. Dojeżdżamy o zachodzie słońca, trafiamy na bardzo przyjemny kemping- jest się gdzie wykąpać, jest miejsce na namioty i ognisko.Obok pasie się konik. Jest bajecznie.



 
Chan chcąc ułatwić nam rozbijanie namiotu i dostęp do kufrów wjeżdża na łączkę, gdzie szykujemy obozowisko- pechowo trafia na mocno wystający kamień, co podbija Trampka, a Chanowi pozwala ładnym bryknięciem wylądować tuż obok leżącego już motoru. Wygina się dźwignia hamulca, ale... "Andrzeju.... spokojnie.... to się wyklepie...". Natychmiastowa interwencja, parę stuknięć młotkiem i wszystko gra :)
Dobrze, że koChanie sobie nie ściągnęło wcześniej ochraniaczy z kolan, bo mogłoby się to krucho skończyć dla jego kolana.
Jest nagranie, ale u Mistrza Reżyserza ;) (Ma być w filmiku, czyli pewnie już nigdy więcej go nie zobaczymy.....)
Ognisko w gronie mocno polskim (sztuk 8), francuskim (sztuk 4) i czarnogórskim (sztuk 2) umila nam wieczór. Przy ognisku znajduje mój obecny talizman- kostkę do gry :) Znaleźć taki przedmiot na łące w górach, w trawie i to po ciemku -> zaskakująca pamiątka ;) Wcale specjalnie nie szukałam. Tak tylko przypadkowo przeczesałam trawę dłonią.. :)
Kiedy kładziemy się spać, cienie tańczą na ściankach namiotu.
Chłodno, bo to góry, ale bliskość Chana i ogniska grzeje bardzo mocno ;)